piątek, 15 lipca 2016

Hmm... Konkursik?

Witajcie :)

Na początku chciałabym podziękować za obserwowanie, wszystkie komentarze i opinie przesyłane do mnie. Uwielbiam je czytać <333

Muszę się Wam przyznać: zaczęłam pisać pod wpływem impulsu. To, co znacie jako rozdział pierwszy, miało być prologiem. Nie wyszło, dlatego aktualny prolog jest jaki jest. I w dodatku mam plan tylko na kilka następnych rozdziałów + ewentualną wersję zakończenia, która może się jeszcze zmienić.

Przejdźmy do sedna: potrzebuję Waszej... pomocy? Chyba nie. Raczej ingerencji. Dlatego:

  • Wymyślajcie wątki!
  • Twórzcie postaci!
  • Rysujcie!
  • Mówcie, co wam się podoba, a co nie!
  • Oraz to, co byście dodali, co usunęli, a co zmienili!


Jeśli nie będą kłócić się zbytnio z moją wizją, na pewno znajdą miejsce w uniwersum tego opowiadania ^^. Albo zainspirują mnie do stworzenia innego wątku :).

Zapytacie pewnie: co to za konkurs bez nagrody? [Pff, ich pomysły będą w opku a jeszcze chcą nagrody? Chciwcy ~ Pasztet z Gołębia, alter ego Srebrnej Łuszczycy.] Nagroda będzie natury blogaskowej - oczywiście wrzucenia Waszego pomysłu do fabuły [jeśli będzie fajny], obserwowanie i pozytywne komentowanie Waszych blogów. Nawet jeśli pomysł mi się nie spodoba albo nijak nie będę mogła wkleić go do fabuły.

Wszystkie pomysły, ocki, rysunki, propozycje i inne proszę umieszczać pod tym postem. Nie ma terminu kończącego - niezależnie kiedy coś wymyślicie, przyda mi się to.


Pozdrawiam, SilverScale
[i Pasztet z Gołębia]






sobota, 25 czerwca 2016

Rozdział 2 - wojna i ewolucja nie oszczędzają nikogo.



Po dwóch dniach od rozpoczęcia wyprawy miałam wrażenie, że umieram. Odciski na odciskach w moich butach pękały i na skarpetki wylewała się ta dziwna, wodopodobna substancja, która zazwyczaj wypełnia pęcherze. Mimo zapięcia pasków na biodrach, plecak uwierał moje ramiona dość mocno. Nie tyle, co na samym początku, bo część zapasów zdołałam już zjeść i wypić, ale nadal.
Przez ten czas zdołałam przejść przez ruiny miasta i co ciekawe, spotkałam tylko kilka zombie. Nie wiedziałam, czy przypadkiem nie byli to kiedyś ludzie, których znałam, ale teraz to nie miało znaczenia. Odwiedziłam też kilka sklepów, ale wszystkie były puste.
Dotarłam do krańca miasta i weszłam na leśną drogę. Według mapy i kompasu szłam w dobrym kierunku, aby dotrzeć do zamku w Malborku. Co prawda, dzieliły nas setki kilometrów, ale była to moja jedyna szansa.
Gdyby ktoś trzy miesiące temu powiedziałby mi, że moja rodzina na własne życzenie zamieni się w zombie, a ja będę przemierzać kraj w stronę krzyżackiej fortecy, wyśmiałabym go. Nadal nie mogę uwierzyć, że coś takiego się wydarzyło.
Nagle zauważyłam na drodze leżącą postać.
Kto to jest? Powinnam do niego podejść i zobaczyć czy żyje, czy uciekać? Wyciągnęłam pistolet i go odbezpieczyłam. W drugą rękę wzięłam gałąź pozostawioną na drodze i podeszłam do postaci. Śmierdziała potem, brudem i krwią. Szturchnęłam ją kilka razy, a gdy nie reagowała, za pomocą kija przewróciłam osobę na plecy i odgarnęłam tłuste włosy. Okazała się kobietą. Którą doskonale znałam, a dodatku nienawidziłam. Jadwiga Smosarska, moje absolutne przeciwieństwo i wróg numer jeden.
Dziewczyna chodziła ze mną do szkoły od pierwszej klasy podstawówki. Z tego co pamiętam, była bajecznie bogata i mieszkała w willi za miastem – jej matka była znaną w Hollywood aktorką, a ojciec posiadał sieć hipermarketów w całej Polsce. Nie miała rodzeństwa, przez co była najbardziej rozpuszczoną nastolatką jaką znam. Wszyscy zlatywali się do niej jak muchy. Zawsze wyśmiewała się ze mnie – najbardziej z marzeniami o wojsku połączonymi z astmą i wiarą. Nienawidziłam jej z całego serca. Jeśli jeszcze żyje, niech zdycha. Zrobiłam kilka kroków.
Śmierć jest tak przerażająco ostateczna, tymczasem życie obfituje w niezliczoną ilość możliwości.*
Nie wiem, dlaczego te słowa nagle pojawiły się w mojej głowie. Głos ciągle je powtarzał. Odwróciłam się i spojrzałam na Jadwigę. Wyglądała tak… jak nie ona. Ubrana w ciemny, dziurawy i brudny sweter, podarte spodnie i ubłocone buty przypominała menela, a nie miss szkoły. Podeszłam do niej. Nie wiedziałam czy żyje, ale nie umiałam zmierzyć pulsu, dlatego potrząsnęłam ją za ramiona. Otworzyła oczy i wydusiła z siebie jakieś słowo, jednak zbyt niezrozumiale. Zamrugała i próbowała się podnieść. Spojrzała na mnie i otworzyła szerzej oczy, a na jej twarzy pojawił się grymas.
- To ty? – wykrztusiła.
- A kto – odpowiedziałam twardo. – Wstawaj.
Dźwignęłam się na nogi i podałam jej rękę. Nie chwyciła jej.
- Co ty tu robisz? – zapytałam.
- Mogłabym powiedzieć to samo – zakpiła. Teraz była taka sama jak kiedyś. – Próbuję przeżyć, nie widać?
Jak zwykle nie potrafiłam jej odpowiedzieć. Odwróciłam się i podążyłam w moim kierunku. Po co ją obudziłam? Przecież wiedziałam, że tak będzie. Głupia, głupia… Czy potrzebuję towarzystwa do tego stopnia, że próbuję rozmawiać z nieprzyjaciółmi?
Jednak po chwili usłyszałam jej głos.
- Blanka, poczekaj.
Zignorowałam ją.
- Poczekaj, do cholery.
Zatrzymałam się. Postanowiłam być twarda.
- Czego chcesz? – powiedziałam i obróciłam się w jej stronę. Dopiero teraz zwróciłam uwagę na okropne rany na całym ciele.
- Przepraszam. Przepraszam za wszystko, co ci zrobiłam lub kiedykolwiek powiedziałam – wymówiła łamiącym się głosem i zrobiła minę zbitego psa. Wróciłam do niej. Nieważne, ile przez nią wycierpiałam, nie mogłam jej tak zostawić.
- Kto ci to zrobił? – spytałam, wskazując na rany. Jeśli dopadły ją zombie, nie mam co jej ratować.
- Spadłam ze wzgórza i trochę się poobijałam – uśmiechnęła się blado. Gdy dotknęłam jej ręki, syknęła.
- Chyba jest złamana, ale niczego się nie dowiem jeśli mi nie pokażesz – starałam się mówić nie wyrażając żadnych uczuć, ale nie wiedziałam czy mi to wyszło.
Pokazała rękę, a ja ją obejrzałam. Cały nadgarstek miała siny. Nie wiedziałam jak mam postąpić, ale przypomniałam sobie o książce survivalowej w moim plecaku. Znalazłam rozdział o złamaniach i po chwili wiedziałam już wszystko w tym temacie.
- Mocno cię to boli? – zapytałam.
- Bardzo.
Uszczypnęłam ją w palec.
- Poczułaś coś?
Pokiwała głową. Sprawdziłam czucie na całej ręce. Na szczęście była ciepła – to znaczyło, ze krew krążyła w niej normalnie. Następnie sięgnęłam do plecaka. Wyjęłam bandaż i razem z w miarę prostym patykiem owiązałam nim złamanie.
- Dzięki – powiedziała i próbowała wstać, jednak miała na kolanach okropnie obdarte i zaropiałe rany przeszkadzające w chodzeniu.
- Muszę to odkazić – oznajmiłam i polałam zranienia wodą utlenioną. Płyn zasyczał w spotkaniu z krwią, a dziewczyna krzyknęła z bólu.
- Ja pierdolę, zwariowałaś?! Nie masz nic innego?!
- Tak, do cholery – zakpiłam – w czasie apokalipsy zombie noszę przy sobie całą aptekę!
Zacisnęła usta, a gdy odkażałam drugie kolano i resztę ran, nawet nie pisnęła, aczkolwiek zobaczyłam zaciśnięte pięści i krew lecącą z wargi. Pomogłam się jej podnieść i powoli zaczęłyśmy iść. Milczałyśmy, dopóki nie zapytała, gdzie właściwie idziemy.
- Do Malborka. Podsłuchałam rozmowę, z której wynikało, że teraz tylko tam jest bezpiecznie.
- Tak jak cała reszta świata – prychnęła. – Zdajesz sobie kurna sprawę, że będziemy tam iść tydzień? A w tempie kulawego konia dwa lub trzy?
- Tak, zdaję. Czekaj, co miałaś na myśli mówiąc „tak jak cała reszta świata”?
Zmarszczyła brwi.
- Ty nic nie wiesz.
- Nikt nie zawraca sobie głowy informowaniem sieroty. Oświecisz mnie?
- Cóż. Jakby to powiedzieć…
Nie zdążyła skończyć, ponieważ na jezdnię ktoś wyskoczył. Cofnęłyśmy się w panice, jednak chłopak podniósł rękę i zawołał spokojnie:
- Nie obawiajcie się moje panie, to ja!
- Czy on sobie jaja robi? – powiedziała cicho Jadwiga. – To Stefan Baltroczyk, większego durnia dotąd nie poznałam.
- Wydawało mi się, że się z nim przyjaźniłaś.
- Pff, podlizywał mi się, bo miałam kasę i znajomości. – wykrzywiła usta.
Tymczasem chłopak pewnym krokiem podszedł do nas i wyciągnął rękę do Jadwigi, najwyraźniej licząc, że ta przybije mu piątkę. Po paru sekundach ciszy i bezruchu zabrał dłoń. Wydawało mi się, że dopiero po chwili zorientował się o mojej obecności – spojrzał się na mnie, jakby zobaczył ducha. Przyjrzałam mu się uważnie. Wyglądał tak jak zwykle, co w obecnej sytuacji było dość dziwne. Czysty, pachnący brzoskwiniami, ubrany w nowe ciuchy, blond włosy zaczesane do tyłu, jakby przed chwilą wyszedł z domu.
- Smosa, ty z nią?
- Nie mów do mnie Smosa
Stefan parsknął, wyraźnie rozśmieszony, jednak gdy Jadwiga nadal patrzyła się na niego z nieukrywaną pogardą, uśmiech zszedł z jego twarzy. Dziewczyna zignorowała go i powoli zaczęła iść dalej. Szłam koło niej. Po chwili on również dołączył do nas.
- Idę z wami – powiedział chłodnym tonem.

***

Aż do wieczora nie wymieniliśmy między sobą ani słowa. Dopiero, gdy się ściemniło, Jadwiga oznajmiła:
- Zmierzcha. Czas przenocować.
- Masz rację – potwierdziłam i weszłam do rowu przy drodze. – Tu chyba będzie okej.
Usiedliśmy, wyciągnęłam z plecaka koc i folię.
- Masz coś do jedzenia? – zapytała po chwili dziewczyna.
- Niewiele – oznajmiłam i zdjęłam plecak. Wyjęłam z bocznej kieszeni ostatnie pożywienie, jakie mi zostało: pół bochenka suchego już chleba, jabłko, dwie parówki i cztery słoiki dżemu.
- Nie przeżyjemy na tym długo.
- Wiem, ale nic na to nie poradzę – odpowiedziałam smutno. – Chcesz parówkę?
Pokiwała głową i ugryzła kiełbaskę. Drugą wyciągnęłam w stronę Stefana, ale odmówił.
- Jestem wegetarianinem – oświadczył.
- No to może dżem?
- A masz łyżeczkę?
- Nie.
- Więc nie, bo się ubrudzę.
Zmarszczyłam brwi. Jest apokalipsa zombie, a on wybrzydza?
- No to może chleb? – nie ustępowałam.
- Czerstwy.
- Jabłko?
- Pryskane.
Zauważyłam Jadwigę duszącą się ze śmiechu. Najwyraźniej myślała o nim to samo, co ja. Tymczasem Stefan jeszcze raz rozejrzał się po wyjętym jedzeniu, ale najwyraźniej nie znalazł tam nic interesującego, bo odszedł w krzaki, rzucając tylko, że idzie poszukać czegoś na opał.
- Jak widać na zamieszczonym przykładzie, głupota jest nieskończona – rzekła Jadwiga głosem lektorki z filmów dokumentalnych i zaczęła chichotać. Uśmiechnęłam się, ale tylko na chwilę. Blanka, ogarnij się, to jest apokalipsa, a nie jakaś zabawa!
Zjadłam parówkę i jabłko. Nadal burczało mi w brzuchu, ale zignorowałam to i owinęłam się folią do utrzymywania ciepła oraz grubym kocem. Zaczynały się przymrozki. Jadwiga położyła się koło mnie, a ja przykryłam ją.
- Dużo się dzisiaj wydarzyło, co? – szepnęła. – W życiu nie uwierzyłabym, że stanie się coś takiego.
- Ja też. Lepiej się wyspać, jutro czeka nas cały dzień chodzenia. Dobranoc, Jadwigo.
- Dobranoc, Blanko.

***

Dym. Czuję dym. Biegnę. Coś mnie goni. Uciekam. Dogania mnie. Czuję ugryzienie. Ból. Krzyczę. Jad rozpływa się po całym moim ciele. Umieram.
Obudziłam się z krzykiem. Dopiero po chwili zorientowałam się, że nic mi się nie stało, ale Jadwiga nie leżała obok. 
Za mną coś się poruszyło. Nie wiedziałam, czy będzie to Stefan, Jadwiga czy zombie. Czym prędzej wstałam i podeszłam do plecaka, zaczęłam szukać pistoletu lub baseballa. Nie zdążyłam. Zza krzaków wyłoniła się postać i błyskawicznie znalazła się przy mnie. Zdążyłam zobaczyć tylko zieloną skórę i obłęd w oczach, zanim odskoczyłam od plecaka. Zaczęłam uciekać w las. Słyszałam, jak zombie przedziera się za mną. Czułam na moim ciele smagnięcia gałązek. Potknęłam się o korzeń i upadłam. Poczułam zapach brzoskwiń.

-------------

*Tyrion Lannister z serii ,,Pieśń Lodu i Ognia" autorstwa George'a R. R. Martina.

niedziela, 22 maja 2016

Rozdział 1 - Koniec początku, czy początek końca?



Niektórzy mówią, że Bóg czuwa nad nami. Inni twierdzą, że nie ma nikogo takiego.  A co ja myślę? Nie wiem. Jeśli jednak istnieje, to jest najokrutniejszym bytem, jakiego nawet nie śmiałam sobie wyobrazić. Czy ktoś, kto mówi, że nas kocha, miłuje jako swe dzieci i obdarza łaską, kogo my kochamy, wielbimy, wysławiamy, komu budujemy świątynie, zostawia nas na pastwę demonów, zombie, wirusów, czy cholera wie czego?
Tak, to jest to. Bóg, do którego modliłam się zanim zaczęłam stawiać pierwsze kroki, wystawił nas. Tak po prostu zostawił nas na pastwę wszystkiego, co najgorsze.

***

Blanka Czarnecka? – zapytała kobieta z dyżurki.
Tak – odpowiedziałam drżącym głosem.
Zapraszam do pokoju numer 1407.
Poszłam do wymienionej salki. Po plecach przebiegały mi zimne dreszcze. Ostatnio często odwiedzałam komisariat, ale pierwszy raz kazano mi iść do piwnic. Dodatkowo, nigdy nie towarzyszyło mi dwóch wojskowych z karabinami.
Czarne litery łuszczyły się na szarych, obdrapanych drzwiach. Westchnęłam głęboko, a jeden z żołnierzy otworzył drzwi.
Jednak tego, co zobaczyłam w pokoju, kompletnie nie mogłam przewidzieć. Spodziewałam się, że tak jak zwykle znajdę moją szaloną rodzinę siedzącą na więziennych kozetkach, potwierdzę ich tożsamość, oni obiecają służbom że już nie będą, wrócimy do domu, a za dwa tygodnie powtórzymy wszystko i tak w kółko.
Ogromna sala pełna była stalowych stołów z kostnicy. Na nich leżeli ludzie w pokutnych togach. Nie, to już nie byli ludzie. Oni już przemienili się w zombie. Ich powykręcane karki, zielononiebieska skóra, wypustki na głowach, puste oczy, wielkie zęby i gniewny wyraz twarzy wywoływały u mnie odruch wymiotny. Ach, była jeszcze krew. Mnóstwo krwi.
Na jednym ze stołów leżał mój najstarszy brat. Jego powykręcane ciało pełne było uderzeń bata, ugryzień oraz kul. Tak samo matka i pozostali bracia. Przez chwilę krążyłam między nimi, gdy dotarło do mnie co się stało.
Przed pojawieniem się zombie wszyscy żyliśmy w zgodzie ze wszystkimi i modliliśmy się, tak jak mama tego oczekiwała. Gdy doszło do mutacji, w sprawach wiary podzielono się na dwie grupy – ci, którzy uważali, że do przemiany doszło ponieważ Bóg odwrócił się od nas i nic na to nie poradzimy oraz tacy, według których potwory są karą zesłaną na ludzkość, ponieważ odwróciła się od chrześcijaństwa. Ci drudzy wychodzili na ulicę i biczowali się śpiewając pieśni kościelne.
Na nieszczęście, moja rodzina wybrała drugą opcję. Przez te pół roku, od kiedy mutacja pojawiła się w naszym mieście, ponad 30 razy musiałam wyciągać ich z aresztu. Mówię wyciągać, ale raczej chodzi tylko o potwierdzenie tożsamości – wyciągają się sami.
Nie mogłam dłużej stać. Po moich policzkach popłynęły łzy, a ja osunęłam się na kolana. Nieważne, jak bardzo pokłóceni byliśmy w ostatnim czasie. Kochałam ich.
Mężczyźni milczeli. Pewnie przywykli do ludzi płaczących po stracie rodziny, ale rycząca szesnastolatka, którą widzieli kilkadziesiąt razy kłócącą się ze skazanymi, nie była częstym widokiem.
Gdy po kilku chwilach nie przestawałam, strażnik złapał mnie za ramię.
- Idź już do domu, dziewczyno – powiedział, a ja podniosłam się na drżących nogach i wyszłam z pokoju. Opuściłam komendę i skierowałam się ku mojemu domowi.
Ulica była opuszczona. Od apokalipsy minęło trochę czasu, a miałam to szczęście, że dziadek i ojciec byli żołnierzami i mieszkaliśmy w wojskowym osiedlu – patrolowanym i chronionym. Był to chyba jedyny powód, dlaczego jeszcze żyję. Fanatyczni mieszkańcy, których wbrew pozorom wcale nie było tak mało, uciekali poza ten teren i odprawiali swoje obrządki.
Mimo wszystko nikt nie wychodził z domu. Ludzie opuszczali domostwa tylko w celu odebrania racji żywnościowych.
Dreptałam brudnym chodnikiem w stronę mojego mieszkania. Jesienny wiatr dął mi w twarz i wpychał włosy do nosa i oczu. Nic przez to nie widziałam.
Stanęłam przed drzwiami do bloku, ale nie potrafiłam ich otworzyć. Jak mogłabym po prostu tam wejść, jak gdyby nic się nie stało? Jak gdyby moja rodzina nadal żyła? Zawróciłam i poszłam w stronę murów.
Gdy byłam mała, ojciec zabierał mnie do nich i opowiadał o dzielnych widmowych rycerzach, którzy w nocy chronili nasze osiedle przed złem, i o żołnierzach, którzy robili to w ciągu dnia. Chciałam zostać żołnierzem. To było takie pierwsze, dziecięce marzenie. Ale wtedy wykryto u mnie astmę, a później ojciec wyjechał na wojnę do Iraku i dotąd nie wrócił.
Wspięłam się na mury. Za nimi rozpościerał się świat zewnętrzny – pełen brudu, ruin i spalonych kości. Widziałam samotne postaci chodzące i tuż pod murami, i w oddali. Jeden z tych pierwszych stał pod moimi stopami i uderzał łapskami w ścianę. Właściwie nie był jedyny, co kilka metrów stał kolejny osobnik i robił to samo. Temu pode mną szło najlepiej – okruchy cegieł spadały na ziemię. W końcu uderzył pięścią w mur mocniej i usłyszałam huk. Czyżby się przebił? Zbiegłam po schodkach.
W murze ziała niewielka dziura. Ohydna ręka zombiaka wyciągała się w moją stronę. Drugą powiększał otwór. Przeraziłam się. Przeszłam się wzdłuż muru. Pozostałe zombie robiły to samo. Jeden nawet był w stanie przełożyć głowę. Wyglądały tak, jak gdyby nie miały innego celu, jak tylko mnie dotknąć.
Mój bezpieczny azyl miał zniknąć. Muszę uciekać. Szybkim krokiem ruszyłam ku domowi. Koło mnie szli dwaj żołnierze. Mogłam usłyszeć, o czym rozmawiali.
Zabezpieczenia zostaną sforsowane w najbliższym czasie. Musimy być przygotowani na ucieczkę.
Tak, ale dokąd? Cały kraj jest ich pełen – zapytał drugi.
Słyszałem, jak generał mówił o tym, że w zamku w Malborku jest bezpiecznie.
Trzeba będzie się tam udać…
Żołnierze skręcili w boczną uliczkę, a ja nie mogłam uwierzyć własnym uszom. W całym kraju? A bezpiecznie będzie dopiero w Malborku? To wiele kilometrów stąd… Chyba jednak nie mam wyjścia. Pobiegłam do mieszkania.
***

Wpadłam do holu. Co począć? Przestałam racjonalnie myśleć. Akurat w takim momencie! Jeszcze kiedyś wzięłabym różaniec, ale teraz…
Ogarnij się! Ogarnij! – krzyczałam i uderzałam się w twarz. Po chwili oddychałam ciężko. Przeklęta astma. Wyjęłam inhalator i go użyłam. Na szczęście pomogło i po chwili wiedziałam już, co mam robić.
Pobiegłam do pokoju najstarszego brata i znalazłam w szafie wielki, górski plecak. Pociągnęłam go do siebie, a razem z nim wyleciało mnóstwo innych rzeczy, a między innymi książka Podręcznik survivalu autorstwa Petera Darmana. Wzięłam ją do ręki. Prawdę mówiąc, nigdy jej nie czytałam, ale brat nieraz opowiadał co w niej znalazł, tym bardziej kiedy wyruszał na wyprawę. Chyba mi się przyda. Ze skrzyni w kącie wydobyłam folię do utrzymywania ciepła, gruby koc i menażkę do wody. Z kanapy w pokoju środkowego wyciągnęłam kij do baseballa.
Wywlokłam wszystko na hol i dalej biegałam po mieszkaniu, pakując wszystkie potrzebne rzeczy. Następnie udałam się do kuchni. Wzięłam metalowy kubeczek, a wszystkie zapałki które udało mi się znaleźć zapakowałam do szczelnego woreczka. Podeszłam do lodówki. Jej wnętrze nie było tak pełne, jak bym sobie tego życzyła - dwa jabłka, kilka słoików dżemu i innych przetworów warzywnych lub owocowych, paczka parówek, kawałek surowego mięsa, prawdopodobnie z kurczaka, trochę masła, bochen chleba, pół butelki mleka. Niewiele myśląc, wszystko oprócz surowego kurczaka włożyłam do plastikowej torby. Mięso usmażyłam na patelni tą resztą gazu, które rządzący na osiedlu dostarczali do mieszkań, po czym zapakowałam w papier śniadaniowy i wrzuciłam do reklamówki. Napełniłam menażkę wodą. Spod blatu wygrzebałam zgrzewkę półlitrowych butelek wody mineralnej. Wyniosłam to wszystko na korytarz.
Później pobiegłam do mojego pokoju. Wywaliłam z garderoby i komody wszystkie ubrania i zaczęłam uważnie je oglądać. Położyłam na łóżku bieliznę termoaktywną, zwykłą bieliznę, kalesony, bluzki z długim rękawem, parę swetrów, kilka par skarpetek, kurtkę i spodnie wodoodporne. Ubrałam się na cebulkę – idealnie na chłodną jesień, a jeśli szczęście mi dopisze – również na zimę. Odzież na zmianę wrzuciłam do plecaka razem z resztą uszykowanych rzeczy.
Ostatnim pokojem, gdzie mogłam znaleźć coś użytecznego, była sypialnia moich rodziców, a właściwie mojej matki, bo odkąd ojciec wyjechał do Iraku, spała tam tylko ona.
Wzięłam głęboki oddech i nacisnęłam klamkę. Pokój wyglądał tak jak zawsze; schludnie zaścielone łóżko, dębowe szafy, stolik z telewizorem.
Po chwili weszłam do niego. Pootwierałam szuflady i wyjęłam podróżny zestaw do szycia, składany nóż, kompas, wszystkie mapy jakie znalazłam i trochę agrafek. Spod łóżka wyciągnęłam pistolet i dwie puszki amunicji do niego, które tata krył przed mamą. Przypięłam kaburę z bronią do paska. Następnie ukucnęłam obok apteczki znajdującej się pod telewizorem. Znalazłam w niej tabletki do odkażania wody, wodę utlenioną, rolkę bandaża, trzy moje inhalatory i jakiś apap. Niczego więcej tam nie było. Wzięłam wszystkie opakowania, próbowałam się wyprostować, ale przywaliłam w blat stolika. Klnąc na swoją nieostrożność, wstałam i mimowolnie spojrzałam na zdjęcia stojące na telewizorze.
To były zdjęcia z dobrych czasów. Wszyscy przytulaliśmy się, a na twarzach gościły nam uśmiechy.
Nie mogłam na nie patrzeć. Wybuchłam płaczem. Wszystko, czym żyłam przez ostatnie miesiące i co zobaczyłam dzisiaj przyszło do mnie. Przypomniały mi się zwłoki mojej rodziny, ruiny miast, wszechobecna śmierć, krzyki umierających, zombie…
Spokojnie, tylko spokojnie, powtarzałam sobie. Tylko spokój może mnie teraz uratować.
Wyjęłam zdjęcie z ramki i razem ze wszystkimi znalezionymi rzeczami wpakowałam go do plecaka. Szczerze mówiąc, zawsze wydawało mi się, że był większy. Ubrałam kurtkę i trapery*. Sięgnęłam na półkę po jakąś czapkę, ale jedyną w moim rozmiarze była czapka – panda z wielkimi pomponami. Chcąc nie chcąc, włożyłam ją na głowę. Przynajmniej była cieplutka. Skoczyłam jeszcze do łazienki i ostatni raz skorzystałam z mojej łazienki. Wróciłam do korytarza.
Rozległo się walenie do drzwi. Kto to może być? Spojrzałam przez wizjer. W drzwi uderzał zombie. Dzielnie stawiały opór, ale zaczęły się wykrzywiać. Wzięłam pistolet do ręki i go odbezpieczyłam. Otworzyłam przejście i odskoczyłam. Zombie się pewnie tego nie spodziewał, ale zanim zareagował, strzeliłam mu między oczy. Zatoczył się, a ja chwyciłam krzesło i walnęłam nim w niego. Przewrócił się. Wbiłam nogę siedziska w oczodół, a następnie oparłam się o nie całym ciężarem, co spowodowało pęknięcie czaszki truposza. Różowy mózg wypłynął na zewnątrz razem z zieloną krwią. Zaczęłam oddychać ciężko, ale na szczęście i tym razem inhalator pomógł. Muszę stać się odważniejsza lub nauczyć się panować nad zdenerwowaniem, albo zużyję wszystkie leki na astmę w ciągu trzech dni. 
Przeszłam nad resztkami zombiaka i rozejrzałam się po klatce, ale nikogo, ani niczego na niej nie było. Zabezpieczyłam broń i włożyłam ją do kabury. Ubrałam plecak, zeszłam po schodach i stanęłam przed wyjściem z bloku. Pusto. Wyszłam na ulicę i udałam się na północny zachód, w stronę bramy osiedla.
Może przeżyję do wieczora.




W tym przypadku chodzi o buty.

niedziela, 24 kwietnia 2016

Prolog

Miałam wszystko, czego człowiek może potrzebować do szczęścia. Kochającą rodzinę, przyjaciół, sukcesy w szkole i poza nią. Ale to wszystko zostało mi odebrane. Po wcześniejszym życiu nie zostało ani śladu.
Wszystko zaczęło się od trupio-bladego koloru nieba i duszącego smrodu. Każdy, kto wyszedł z domu, już nie wracał. Nie opuszczałam mieszkania przez tydzień. Moja rodzina siedziała w nim ze mną. Po tym czasie, trucizna opadła, ale pojawiło się coś gorszego. Tym razem staliśmy się ofiarą zombie. Niczym z amerykańskiego thrillera.
Moja rodzina miała inne poglądy co do nich niż ja i kłótnie szybko nas poróżniły. W zaistniałej sytuacji moja edukacja została przerwana, a wszyscy przyjaciele, którzy nie mieszkali na wojskowym, otoczonym murem osiedlu, zginęli, a przynajmniej ja całkowicie straciłam z nimi kontakt.
Nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek udzieli nam innej pomocy niż dostarczenie helikopterem paczek z żywnością do komendy, gdzie policjanci rozdają głodowe racje żywnościowe. Obawiam się jednak, że wysyłanie ratunku dla kilkuset nic nie wartych Polaków jest zbyt kosztowne dla Stanów czy innych pseudoobrońców praw człowieka.
Co się teraz ze mną stanie? Nie wiem. Kiedyś azyl upadnie, a ja będę zmuszona zawalczyć o przetrwanie poza nim. Codziennie, gdy przechodzę obok płotu, słyszę wrzaski i jęki istot, które próbują przedostać się na chroniony teren.
Niestety, nie jestem i nigdy nie będą przygotowana psychicznie ani fizycznie na ucieczkę i walkę. Mogę się tylko modlić, aby zombie zniknęły i już nigdy się nie pojawiły.

---------------------------------
Witajcie!
Podobno ta notka służy do zbudowania więzi z czytelnikiem. Spróbujmy.
Jest to pierwsze z moich opowiadań o takiej tematyce, które publikuję. Okej, okej, jest to mój pierwszy blogasek z opkiem.
Spotkałam się już z tym, że gdy pokazywałam komuś moje opowiadania, ludzie nie bardzo je rozumieli. A więc objaśniam: Nasza bohaterka mieszka w Polsce, w mieście bliżej nieokreślonym. Jej ojciec, a wcześniej dziadek mieli wyższe stopnie wojskowe, dlatego mieszka na chronionym osiedlu, pełnym ludzi o stopniach oficerskich. Dokładniejszy opis znajdziecie w zakładce Bohaterowie>Blanka Czarnecka.
Prolog krótki, bo albo napiszę taki, albo na trzy strony w wordzie. Trudno, chyba będziecie musieli jakoś to przetrawić.
Będę podpisywać się SilverScale. Co prawda, w zakłądce o mnie nazywam się Paulina Kowalska - moje konto jest stare, a ja trochę zabalowałam ze zmienianiem nazwy użytkownika, dlatego na SilverScale mogę przefarbować się dopiero za dwa miesiące.
Za piękny szablonik dziękuję mojej wspaniałej Lagusiak i zapraszam na jej bloga.
Pozdrawiam, SilverScale