niedziela, 22 maja 2016

Rozdział 1 - Koniec początku, czy początek końca?



Niektórzy mówią, że Bóg czuwa nad nami. Inni twierdzą, że nie ma nikogo takiego.  A co ja myślę? Nie wiem. Jeśli jednak istnieje, to jest najokrutniejszym bytem, jakiego nawet nie śmiałam sobie wyobrazić. Czy ktoś, kto mówi, że nas kocha, miłuje jako swe dzieci i obdarza łaską, kogo my kochamy, wielbimy, wysławiamy, komu budujemy świątynie, zostawia nas na pastwę demonów, zombie, wirusów, czy cholera wie czego?
Tak, to jest to. Bóg, do którego modliłam się zanim zaczęłam stawiać pierwsze kroki, wystawił nas. Tak po prostu zostawił nas na pastwę wszystkiego, co najgorsze.

***

Blanka Czarnecka? – zapytała kobieta z dyżurki.
Tak – odpowiedziałam drżącym głosem.
Zapraszam do pokoju numer 1407.
Poszłam do wymienionej salki. Po plecach przebiegały mi zimne dreszcze. Ostatnio często odwiedzałam komisariat, ale pierwszy raz kazano mi iść do piwnic. Dodatkowo, nigdy nie towarzyszyło mi dwóch wojskowych z karabinami.
Czarne litery łuszczyły się na szarych, obdrapanych drzwiach. Westchnęłam głęboko, a jeden z żołnierzy otworzył drzwi.
Jednak tego, co zobaczyłam w pokoju, kompletnie nie mogłam przewidzieć. Spodziewałam się, że tak jak zwykle znajdę moją szaloną rodzinę siedzącą na więziennych kozetkach, potwierdzę ich tożsamość, oni obiecają służbom że już nie będą, wrócimy do domu, a za dwa tygodnie powtórzymy wszystko i tak w kółko.
Ogromna sala pełna była stalowych stołów z kostnicy. Na nich leżeli ludzie w pokutnych togach. Nie, to już nie byli ludzie. Oni już przemienili się w zombie. Ich powykręcane karki, zielononiebieska skóra, wypustki na głowach, puste oczy, wielkie zęby i gniewny wyraz twarzy wywoływały u mnie odruch wymiotny. Ach, była jeszcze krew. Mnóstwo krwi.
Na jednym ze stołów leżał mój najstarszy brat. Jego powykręcane ciało pełne było uderzeń bata, ugryzień oraz kul. Tak samo matka i pozostali bracia. Przez chwilę krążyłam między nimi, gdy dotarło do mnie co się stało.
Przed pojawieniem się zombie wszyscy żyliśmy w zgodzie ze wszystkimi i modliliśmy się, tak jak mama tego oczekiwała. Gdy doszło do mutacji, w sprawach wiary podzielono się na dwie grupy – ci, którzy uważali, że do przemiany doszło ponieważ Bóg odwrócił się od nas i nic na to nie poradzimy oraz tacy, według których potwory są karą zesłaną na ludzkość, ponieważ odwróciła się od chrześcijaństwa. Ci drudzy wychodzili na ulicę i biczowali się śpiewając pieśni kościelne.
Na nieszczęście, moja rodzina wybrała drugą opcję. Przez te pół roku, od kiedy mutacja pojawiła się w naszym mieście, ponad 30 razy musiałam wyciągać ich z aresztu. Mówię wyciągać, ale raczej chodzi tylko o potwierdzenie tożsamości – wyciągają się sami.
Nie mogłam dłużej stać. Po moich policzkach popłynęły łzy, a ja osunęłam się na kolana. Nieważne, jak bardzo pokłóceni byliśmy w ostatnim czasie. Kochałam ich.
Mężczyźni milczeli. Pewnie przywykli do ludzi płaczących po stracie rodziny, ale rycząca szesnastolatka, którą widzieli kilkadziesiąt razy kłócącą się ze skazanymi, nie była częstym widokiem.
Gdy po kilku chwilach nie przestawałam, strażnik złapał mnie za ramię.
- Idź już do domu, dziewczyno – powiedział, a ja podniosłam się na drżących nogach i wyszłam z pokoju. Opuściłam komendę i skierowałam się ku mojemu domowi.
Ulica była opuszczona. Od apokalipsy minęło trochę czasu, a miałam to szczęście, że dziadek i ojciec byli żołnierzami i mieszkaliśmy w wojskowym osiedlu – patrolowanym i chronionym. Był to chyba jedyny powód, dlaczego jeszcze żyję. Fanatyczni mieszkańcy, których wbrew pozorom wcale nie było tak mało, uciekali poza ten teren i odprawiali swoje obrządki.
Mimo wszystko nikt nie wychodził z domu. Ludzie opuszczali domostwa tylko w celu odebrania racji żywnościowych.
Dreptałam brudnym chodnikiem w stronę mojego mieszkania. Jesienny wiatr dął mi w twarz i wpychał włosy do nosa i oczu. Nic przez to nie widziałam.
Stanęłam przed drzwiami do bloku, ale nie potrafiłam ich otworzyć. Jak mogłabym po prostu tam wejść, jak gdyby nic się nie stało? Jak gdyby moja rodzina nadal żyła? Zawróciłam i poszłam w stronę murów.
Gdy byłam mała, ojciec zabierał mnie do nich i opowiadał o dzielnych widmowych rycerzach, którzy w nocy chronili nasze osiedle przed złem, i o żołnierzach, którzy robili to w ciągu dnia. Chciałam zostać żołnierzem. To było takie pierwsze, dziecięce marzenie. Ale wtedy wykryto u mnie astmę, a później ojciec wyjechał na wojnę do Iraku i dotąd nie wrócił.
Wspięłam się na mury. Za nimi rozpościerał się świat zewnętrzny – pełen brudu, ruin i spalonych kości. Widziałam samotne postaci chodzące i tuż pod murami, i w oddali. Jeden z tych pierwszych stał pod moimi stopami i uderzał łapskami w ścianę. Właściwie nie był jedyny, co kilka metrów stał kolejny osobnik i robił to samo. Temu pode mną szło najlepiej – okruchy cegieł spadały na ziemię. W końcu uderzył pięścią w mur mocniej i usłyszałam huk. Czyżby się przebił? Zbiegłam po schodkach.
W murze ziała niewielka dziura. Ohydna ręka zombiaka wyciągała się w moją stronę. Drugą powiększał otwór. Przeraziłam się. Przeszłam się wzdłuż muru. Pozostałe zombie robiły to samo. Jeden nawet był w stanie przełożyć głowę. Wyglądały tak, jak gdyby nie miały innego celu, jak tylko mnie dotknąć.
Mój bezpieczny azyl miał zniknąć. Muszę uciekać. Szybkim krokiem ruszyłam ku domowi. Koło mnie szli dwaj żołnierze. Mogłam usłyszeć, o czym rozmawiali.
Zabezpieczenia zostaną sforsowane w najbliższym czasie. Musimy być przygotowani na ucieczkę.
Tak, ale dokąd? Cały kraj jest ich pełen – zapytał drugi.
Słyszałem, jak generał mówił o tym, że w zamku w Malborku jest bezpiecznie.
Trzeba będzie się tam udać…
Żołnierze skręcili w boczną uliczkę, a ja nie mogłam uwierzyć własnym uszom. W całym kraju? A bezpiecznie będzie dopiero w Malborku? To wiele kilometrów stąd… Chyba jednak nie mam wyjścia. Pobiegłam do mieszkania.
***

Wpadłam do holu. Co począć? Przestałam racjonalnie myśleć. Akurat w takim momencie! Jeszcze kiedyś wzięłabym różaniec, ale teraz…
Ogarnij się! Ogarnij! – krzyczałam i uderzałam się w twarz. Po chwili oddychałam ciężko. Przeklęta astma. Wyjęłam inhalator i go użyłam. Na szczęście pomogło i po chwili wiedziałam już, co mam robić.
Pobiegłam do pokoju najstarszego brata i znalazłam w szafie wielki, górski plecak. Pociągnęłam go do siebie, a razem z nim wyleciało mnóstwo innych rzeczy, a między innymi książka Podręcznik survivalu autorstwa Petera Darmana. Wzięłam ją do ręki. Prawdę mówiąc, nigdy jej nie czytałam, ale brat nieraz opowiadał co w niej znalazł, tym bardziej kiedy wyruszał na wyprawę. Chyba mi się przyda. Ze skrzyni w kącie wydobyłam folię do utrzymywania ciepła, gruby koc i menażkę do wody. Z kanapy w pokoju środkowego wyciągnęłam kij do baseballa.
Wywlokłam wszystko na hol i dalej biegałam po mieszkaniu, pakując wszystkie potrzebne rzeczy. Następnie udałam się do kuchni. Wzięłam metalowy kubeczek, a wszystkie zapałki które udało mi się znaleźć zapakowałam do szczelnego woreczka. Podeszłam do lodówki. Jej wnętrze nie było tak pełne, jak bym sobie tego życzyła - dwa jabłka, kilka słoików dżemu i innych przetworów warzywnych lub owocowych, paczka parówek, kawałek surowego mięsa, prawdopodobnie z kurczaka, trochę masła, bochen chleba, pół butelki mleka. Niewiele myśląc, wszystko oprócz surowego kurczaka włożyłam do plastikowej torby. Mięso usmażyłam na patelni tą resztą gazu, które rządzący na osiedlu dostarczali do mieszkań, po czym zapakowałam w papier śniadaniowy i wrzuciłam do reklamówki. Napełniłam menażkę wodą. Spod blatu wygrzebałam zgrzewkę półlitrowych butelek wody mineralnej. Wyniosłam to wszystko na korytarz.
Później pobiegłam do mojego pokoju. Wywaliłam z garderoby i komody wszystkie ubrania i zaczęłam uważnie je oglądać. Położyłam na łóżku bieliznę termoaktywną, zwykłą bieliznę, kalesony, bluzki z długim rękawem, parę swetrów, kilka par skarpetek, kurtkę i spodnie wodoodporne. Ubrałam się na cebulkę – idealnie na chłodną jesień, a jeśli szczęście mi dopisze – również na zimę. Odzież na zmianę wrzuciłam do plecaka razem z resztą uszykowanych rzeczy.
Ostatnim pokojem, gdzie mogłam znaleźć coś użytecznego, była sypialnia moich rodziców, a właściwie mojej matki, bo odkąd ojciec wyjechał do Iraku, spała tam tylko ona.
Wzięłam głęboki oddech i nacisnęłam klamkę. Pokój wyglądał tak jak zawsze; schludnie zaścielone łóżko, dębowe szafy, stolik z telewizorem.
Po chwili weszłam do niego. Pootwierałam szuflady i wyjęłam podróżny zestaw do szycia, składany nóż, kompas, wszystkie mapy jakie znalazłam i trochę agrafek. Spod łóżka wyciągnęłam pistolet i dwie puszki amunicji do niego, które tata krył przed mamą. Przypięłam kaburę z bronią do paska. Następnie ukucnęłam obok apteczki znajdującej się pod telewizorem. Znalazłam w niej tabletki do odkażania wody, wodę utlenioną, rolkę bandaża, trzy moje inhalatory i jakiś apap. Niczego więcej tam nie było. Wzięłam wszystkie opakowania, próbowałam się wyprostować, ale przywaliłam w blat stolika. Klnąc na swoją nieostrożność, wstałam i mimowolnie spojrzałam na zdjęcia stojące na telewizorze.
To były zdjęcia z dobrych czasów. Wszyscy przytulaliśmy się, a na twarzach gościły nam uśmiechy.
Nie mogłam na nie patrzeć. Wybuchłam płaczem. Wszystko, czym żyłam przez ostatnie miesiące i co zobaczyłam dzisiaj przyszło do mnie. Przypomniały mi się zwłoki mojej rodziny, ruiny miast, wszechobecna śmierć, krzyki umierających, zombie…
Spokojnie, tylko spokojnie, powtarzałam sobie. Tylko spokój może mnie teraz uratować.
Wyjęłam zdjęcie z ramki i razem ze wszystkimi znalezionymi rzeczami wpakowałam go do plecaka. Szczerze mówiąc, zawsze wydawało mi się, że był większy. Ubrałam kurtkę i trapery*. Sięgnęłam na półkę po jakąś czapkę, ale jedyną w moim rozmiarze była czapka – panda z wielkimi pomponami. Chcąc nie chcąc, włożyłam ją na głowę. Przynajmniej była cieplutka. Skoczyłam jeszcze do łazienki i ostatni raz skorzystałam z mojej łazienki. Wróciłam do korytarza.
Rozległo się walenie do drzwi. Kto to może być? Spojrzałam przez wizjer. W drzwi uderzał zombie. Dzielnie stawiały opór, ale zaczęły się wykrzywiać. Wzięłam pistolet do ręki i go odbezpieczyłam. Otworzyłam przejście i odskoczyłam. Zombie się pewnie tego nie spodziewał, ale zanim zareagował, strzeliłam mu między oczy. Zatoczył się, a ja chwyciłam krzesło i walnęłam nim w niego. Przewrócił się. Wbiłam nogę siedziska w oczodół, a następnie oparłam się o nie całym ciężarem, co spowodowało pęknięcie czaszki truposza. Różowy mózg wypłynął na zewnątrz razem z zieloną krwią. Zaczęłam oddychać ciężko, ale na szczęście i tym razem inhalator pomógł. Muszę stać się odważniejsza lub nauczyć się panować nad zdenerwowaniem, albo zużyję wszystkie leki na astmę w ciągu trzech dni. 
Przeszłam nad resztkami zombiaka i rozejrzałam się po klatce, ale nikogo, ani niczego na niej nie było. Zabezpieczyłam broń i włożyłam ją do kabury. Ubrałam plecak, zeszłam po schodach i stanęłam przed wyjściem z bloku. Pusto. Wyszłam na ulicę i udałam się na północny zachód, w stronę bramy osiedla.
Może przeżyję do wieczora.




W tym przypadku chodzi o buty.