Niektórzy mówią, że Bóg czuwa nad nami. Inni
twierdzą, że nie ma nikogo takiego. A co
ja myślę? Nie wiem. Jeśli jednak istnieje, to jest najokrutniejszym bytem,
jakiego nawet nie śmiałam sobie wyobrazić. Czy ktoś, kto mówi, że nas kocha,
miłuje jako swe dzieci i obdarza łaską, kogo my kochamy, wielbimy, wysławiamy, komu
budujemy świątynie, zostawia nas na pastwę demonów, zombie, wirusów, czy
cholera wie czego?
Tak, to jest to. Bóg, do którego modliłam się zanim zaczęłam
stawiać pierwsze kroki, wystawił nas. Tak po prostu zostawił nas na pastwę
wszystkiego, co najgorsze.
***
– Blanka Czarnecka? –
zapytała kobieta z dyżurki.
– Tak – odpowiedziałam
drżącym głosem.
– Zapraszam do pokoju numer 1407.
Poszłam do wymienionej salki. Po plecach przebiegały
mi zimne dreszcze. Ostatnio często odwiedzałam komisariat, ale pierwszy raz
kazano mi iść do piwnic. Dodatkowo, nigdy nie towarzyszyło mi dwóch wojskowych
z karabinami.
Czarne litery łuszczyły się na szarych, obdrapanych
drzwiach. Westchnęłam głęboko, a jeden z żołnierzy otworzył drzwi.
Jednak tego, co zobaczyłam w pokoju, kompletnie nie
mogłam przewidzieć. Spodziewałam się, że tak jak zwykle znajdę moją szaloną
rodzinę siedzącą na więziennych kozetkach, potwierdzę ich tożsamość, oni
obiecają służbom że już nie będą, wrócimy do domu, a za dwa tygodnie powtórzymy
wszystko i tak w kółko.
Ogromna sala pełna była stalowych stołów z kostnicy.
Na nich leżeli ludzie w pokutnych togach. Nie, to już nie byli ludzie. Oni już
przemienili się w zombie. Ich powykręcane karki, zielononiebieska skóra,
wypustki na głowach, puste oczy, wielkie zęby i gniewny wyraz twarzy wywoływały
u mnie odruch wymiotny. Ach, była jeszcze krew. Mnóstwo krwi.
Na jednym ze stołów leżał mój najstarszy brat. Jego
powykręcane ciało pełne było uderzeń bata, ugryzień oraz kul. Tak samo matka i pozostali
bracia. Przez chwilę krążyłam między nimi, gdy dotarło do mnie co się stało.
Przed pojawieniem się zombie wszyscy żyliśmy w
zgodzie ze wszystkimi i modliliśmy się, tak jak mama tego oczekiwała. Gdy
doszło do mutacji, w sprawach wiary podzielono się na dwie grupy – ci, którzy
uważali, że do przemiany doszło ponieważ Bóg odwrócił się od nas i nic na to
nie poradzimy oraz tacy, według których potwory są karą zesłaną na ludzkość,
ponieważ odwróciła się od chrześcijaństwa. Ci drudzy wychodzili na ulicę i
biczowali się śpiewając pieśni kościelne.
Na nieszczęście, moja rodzina wybrała drugą opcję.
Przez te pół roku, od kiedy mutacja pojawiła się w naszym mieście, ponad 30
razy musiałam wyciągać ich z aresztu. Mówię wyciągać, ale raczej chodzi tylko o
potwierdzenie tożsamości – wyciągają się sami.
Nie mogłam dłużej stać. Po moich policzkach
popłynęły łzy, a ja osunęłam się na kolana. Nieważne, jak bardzo pokłóceni
byliśmy w ostatnim czasie. Kochałam ich.
Mężczyźni milczeli. Pewnie przywykli do ludzi
płaczących po stracie rodziny, ale rycząca szesnastolatka, którą widzieli
kilkadziesiąt razy kłócącą się ze skazanymi, nie była częstym widokiem.
Gdy po kilku chwilach nie przestawałam, strażnik
złapał mnie za ramię.
- Idź już do domu, dziewczyno – powiedział, a ja
podniosłam się na drżących nogach i wyszłam z pokoju. Opuściłam komendę i
skierowałam się ku mojemu domowi.
Ulica była opuszczona. Od apokalipsy minęło trochę
czasu, a miałam to szczęście, że dziadek i ojciec byli żołnierzami i
mieszkaliśmy w wojskowym osiedlu – patrolowanym i chronionym. Był to chyba
jedyny powód, dlaczego jeszcze żyję. Fanatyczni mieszkańcy, których wbrew
pozorom wcale nie było tak mało, uciekali poza ten teren i odprawiali swoje
obrządki.
Mimo wszystko nikt nie wychodził z domu. Ludzie
opuszczali domostwa tylko w celu odebrania racji żywnościowych.
Dreptałam brudnym chodnikiem w stronę mojego
mieszkania. Jesienny wiatr dął mi w twarz i wpychał włosy do nosa i oczu. Nic
przez to nie widziałam.
Stanęłam przed drzwiami do bloku, ale nie potrafiłam
ich otworzyć. Jak mogłabym po prostu tam wejść, jak gdyby nic się nie stało?
Jak gdyby moja rodzina nadal żyła? Zawróciłam i poszłam w stronę murów.
Gdy byłam mała, ojciec zabierał mnie do nich i
opowiadał o dzielnych widmowych rycerzach, którzy w nocy chronili nasze osiedle
przed złem, i o żołnierzach, którzy robili to w ciągu dnia. Chciałam zostać
żołnierzem. To było takie pierwsze, dziecięce marzenie. Ale wtedy wykryto u
mnie astmę, a później ojciec wyjechał na wojnę do Iraku i dotąd nie wrócił.
Wspięłam się na mury. Za nimi rozpościerał się świat
zewnętrzny – pełen brudu, ruin i spalonych kości. Widziałam samotne postaci
chodzące i tuż pod murami, i w oddali. Jeden z tych pierwszych stał pod moimi
stopami i uderzał łapskami w ścianę. Właściwie nie był jedyny, co kilka metrów
stał kolejny osobnik i robił to samo. Temu pode mną szło najlepiej – okruchy
cegieł spadały na ziemię. W końcu uderzył pięścią w mur mocniej i usłyszałam
huk. Czyżby się przebił? Zbiegłam po schodkach.
W murze ziała niewielka dziura. Ohydna ręka zombiaka
wyciągała się w moją stronę. Drugą powiększał otwór. Przeraziłam się. Przeszłam
się wzdłuż muru. Pozostałe zombie robiły to samo. Jeden nawet był w stanie
przełożyć głowę. Wyglądały tak, jak gdyby nie miały innego celu, jak tylko mnie
dotknąć.
Mój bezpieczny azyl miał zniknąć. Muszę uciekać.
Szybkim krokiem ruszyłam ku domowi. Koło mnie szli dwaj żołnierze. Mogłam
usłyszeć, o czym rozmawiali.
– Zabezpieczenia zostaną
sforsowane w najbliższym czasie. Musimy być przygotowani na ucieczkę.
– Tak, ale dokąd? Cały kraj
jest ich pełen – zapytał drugi.
– Słyszałem, jak generał
mówił o tym, że w zamku w Malborku jest bezpiecznie.
– Trzeba będzie się tam udać…
Żołnierze skręcili w boczną uliczkę, a ja nie mogłam
uwierzyć własnym uszom. W całym kraju? A bezpiecznie będzie dopiero w Malborku?
To wiele kilometrów stąd… Chyba jednak nie mam wyjścia. Pobiegłam do
mieszkania.
***
Wpadłam do holu. Co począć? Przestałam racjonalnie
myśleć. Akurat w takim momencie! Jeszcze kiedyś wzięłabym różaniec, ale teraz…
– Ogarnij się! Ogarnij! –
krzyczałam i uderzałam się w twarz. Po chwili oddychałam ciężko. Przeklęta
astma. Wyjęłam inhalator i go użyłam. Na szczęście pomogło i po chwili
wiedziałam już, co mam robić.
Pobiegłam do pokoju najstarszego brata i znalazłam w
szafie wielki, górski plecak. Pociągnęłam go do siebie, a razem z nim wyleciało
mnóstwo innych rzeczy, a między innymi książka Podręcznik survivalu autorstwa Petera Darmana. Wzięłam ją do ręki. Prawdę mówiąc, nigdy jej nie czytałam, ale
brat nieraz opowiadał co w niej znalazł, tym bardziej kiedy wyruszał na wyprawę.
Chyba mi się przyda. Ze skrzyni w kącie wydobyłam folię do utrzymywania ciepła,
gruby koc i menażkę do wody. Z kanapy w pokoju środkowego wyciągnęłam kij do
baseballa.
Wywlokłam wszystko na hol i dalej biegałam po
mieszkaniu, pakując wszystkie potrzebne rzeczy. Następnie udałam się do kuchni.
Wzięłam metalowy kubeczek, a wszystkie zapałki które udało mi się znaleźć
zapakowałam do szczelnego woreczka. Podeszłam do lodówki. Jej wnętrze nie było
tak pełne, jak bym sobie tego życzyła - dwa jabłka, kilka słoików dżemu i
innych przetworów warzywnych lub owocowych, paczka parówek, kawałek surowego
mięsa, prawdopodobnie z kurczaka, trochę masła, bochen chleba, pół butelki
mleka. Niewiele myśląc, wszystko oprócz surowego kurczaka włożyłam do
plastikowej torby. Mięso usmażyłam na patelni tą resztą gazu, które rządzący na
osiedlu dostarczali do mieszkań, po czym zapakowałam w papier śniadaniowy i
wrzuciłam do reklamówki. Napełniłam menażkę wodą. Spod blatu wygrzebałam
zgrzewkę półlitrowych butelek wody mineralnej. Wyniosłam to wszystko na korytarz.
Później pobiegłam do mojego pokoju. Wywaliłam z
garderoby i komody wszystkie ubrania i zaczęłam uważnie je oglądać. Położyłam
na łóżku bieliznę termoaktywną, zwykłą bieliznę, kalesony, bluzki z długim
rękawem, parę swetrów, kilka par skarpetek, kurtkę i spodnie wodoodporne.
Ubrałam się na cebulkę – idealnie na chłodną jesień, a jeśli szczęście mi
dopisze – również na zimę. Odzież na zmianę wrzuciłam do plecaka razem z resztą
uszykowanych rzeczy.
Ostatnim pokojem, gdzie mogłam znaleźć coś użytecznego,
była sypialnia moich rodziców, a właściwie mojej matki, bo odkąd ojciec
wyjechał do Iraku, spała tam tylko ona.
Wzięłam głęboki oddech i nacisnęłam klamkę. Pokój
wyglądał tak jak zawsze; schludnie zaścielone łóżko, dębowe szafy, stolik z telewizorem.
Po chwili weszłam do niego. Pootwierałam szuflady i wyjęłam
podróżny zestaw do szycia, składany nóż, kompas, wszystkie mapy jakie znalazłam
i trochę agrafek. Spod łóżka wyciągnęłam pistolet i dwie puszki amunicji do
niego, które tata krył przed mamą. Przypięłam kaburę z bronią do paska. Następnie
ukucnęłam obok apteczki znajdującej się pod telewizorem. Znalazłam w niej
tabletki do odkażania wody, wodę utlenioną, rolkę bandaża, trzy moje inhalatory
i jakiś apap. Niczego więcej tam nie było. Wzięłam wszystkie opakowania,
próbowałam się wyprostować, ale przywaliłam w blat stolika. Klnąc na swoją
nieostrożność, wstałam i mimowolnie spojrzałam na zdjęcia stojące na
telewizorze.
To były zdjęcia z dobrych czasów. Wszyscy przytulaliśmy
się, a na twarzach gościły nam uśmiechy.
Nie mogłam na nie patrzeć. Wybuchłam płaczem.
Wszystko, czym żyłam przez ostatnie miesiące i co zobaczyłam dzisiaj przyszło
do mnie. Przypomniały mi się zwłoki mojej rodziny, ruiny miast, wszechobecna
śmierć, krzyki umierających, zombie…
Spokojnie, tylko spokojnie, powtarzałam sobie. Tylko
spokój może mnie teraz uratować.
Wyjęłam zdjęcie z ramki i razem ze wszystkimi
znalezionymi rzeczami wpakowałam go do plecaka. Szczerze mówiąc, zawsze
wydawało mi się, że był większy. Ubrałam kurtkę i trapery*.
Sięgnęłam na półkę po jakąś czapkę, ale jedyną w moim rozmiarze była czapka –
panda z wielkimi pomponami. Chcąc nie chcąc, włożyłam ją na głowę. Przynajmniej
była cieplutka. Skoczyłam jeszcze do łazienki i ostatni raz skorzystałam z mojej łazienki. Wróciłam do korytarza.
Rozległo się walenie do drzwi. Kto to może być?
Spojrzałam przez wizjer. W drzwi uderzał zombie. Dzielnie stawiały opór, ale
zaczęły się wykrzywiać. Wzięłam pistolet do ręki i go odbezpieczyłam. Otworzyłam
przejście i odskoczyłam. Zombie się pewnie tego nie spodziewał, ale zanim
zareagował, strzeliłam mu między oczy. Zatoczył się, a ja chwyciłam krzesło i
walnęłam nim w niego. Przewrócił się. Wbiłam nogę siedziska w oczodół, a następnie
oparłam się o nie całym ciężarem, co spowodowało pęknięcie czaszki truposza. Różowy
mózg wypłynął na zewnątrz razem z zieloną krwią. Zaczęłam oddychać ciężko, ale na szczęście i tym razem inhalator pomógł. Muszę stać się odważniejsza lub nauczyć się panować nad zdenerwowaniem, albo zużyję wszystkie leki na astmę w ciągu trzech dni.
Przeszłam nad resztkami zombiaka i rozejrzałam się po klatce, ale nikogo, ani niczego na niej nie było. Zabezpieczyłam broń i włożyłam ją do kabury. Ubrałam plecak, zeszłam po schodach i stanęłam przed wyjściem z bloku. Pusto. Wyszłam na ulicę i udałam się na północny zachód, w stronę bramy osiedla.
Przeszłam nad resztkami zombiaka i rozejrzałam się po klatce, ale nikogo, ani niczego na niej nie było. Zabezpieczyłam broń i włożyłam ją do kabury. Ubrałam plecak, zeszłam po schodach i stanęłam przed wyjściem z bloku. Pusto. Wyszłam na ulicę i udałam się na północny zachód, w stronę bramy osiedla.
Może przeżyję do wieczora.
* W tym
przypadku chodzi o buty.